wtorek, 25 stycznia 2011

No dobra...


Nie będę Was już dłużej w niepewności trzymać. Nie pisałam z jednego prostego powodu z dwóch jakie przychodzą do głowy. Otóż nie pisałam – BO NIE. Wcale nie dlatego, że byłam na porodówce skądże znowu, Krewetowi się nie spieszy jak widać. W zasadzie to mu się nie dziwię.
Dobra ogarniam mniej więcej co się działo.
O losie ostatni wpis sensowny z 11 stycznia – PRZEPRASZAM!:
- kilkudniowa gorączka – takie małe 40 stopni, początkowe podejrzenia padały na rota wirusy – czyli naszą kochaną grypą – okazało się, że to jednak prawdopodobnie – cycki:] Zastój jakiś czy coś.

W każdym razie mieszkamy chwilowo u rodziców, żeby mnie wszyscy mogli na oku mieć a i mi lepiej nie ukrywam – obiadów nie gotuję, o pranie się nie martwię a i zaopiekowana przez trójkę a nie jednego jestem – jak za dawnych czasów!
- u lekarza byliśmy w zeszłym tygodniu – mam urodzić w terminie – w sensie w terminie czyli nie przenosić ciąży – czyli dla niedoinformowanych – przenoszenie ciąży jest PO 42 tygodniu – tak na pocieszenie. Kiedy ja to bym chciała już.
Jestem już szczerze sfrustrowana ciągłymi pytaniami: a Ty jeszcze w ciąży/z brzuchem? Jeszcze nie urodziłaś? Po trzecie takim w ciągu dni mam ochotę rozdawać okulary – BO CHYBA WIDAĆ, nie? Nie wspomnę już o świecie wirtualnym, gdzie wstając rano komunikuję, próbując oszczędzić sobie palcy i nerwów pisze na głównych „oknach na świat”, jaki jest stan rzeczy. A i tak zdarzają się kwiatuszki - ślepotki.
- o kwestii uczelni nie będę się rozwijać bo dość żółci pociekło na FB kilka prostych zasad – nie planuj, nie wychylaj się, nie bądź do przodu, nie chciej wyrwać się przed szereg.
- bajkę muszę napisać – utknęłam w połowie – jak napisze to wrzucę – obiecuję:)
- fotograf przysłał poprzycinane zdjęcia – wrzucę kilka:




Mnie się tam podobają, jak ktoś nie widzi różnicy - niech się pobawi w "gdzie jest Wally?" i poszuka różnicy z poprzednimi, choć starałam się ich nie dublować.

Nic więcej do powiedzenia chyba nie mam, dziury w pamięci dają mi się we znaki chwilami bardziej niż bóle, skurcze i przykurcze.
Końcówka ciąży to jakiś dramat normalnie i tak jak pisałam kiedyś – kobieta marzy na końcu, żeby już urodzić i nie pytajcie jej czy się boi porodu. I nie wierzcie w to, że pragnienie posiadania już dziecka obok sprawia, że strach jest żaden. Większość z Nas ma już tak serdecznie dosyć, że chce by JUŻ TO nastąpiło. Ale w sumie? Może to właśnie tak ma być. I przez to co jest przed samym rozwiązaniem kobieta ma złudne wrażenie, że zniesie wszystko? I cały okres „po” porodzie wydaje jej się już mniejszym „złem” – w sensie skoro wytrzymałam to teraz może być już tylko lepiej? Mimo, że często nie jest? Nieważne. Tzn. ważne, ale jeszcze przez chwile to odsunę od siebie – dopóki jestem przed przejściem tej magicznej granicy kobiecości – chcę czuć, że jadę na sale porodową jako najszczęśliwsza kobieta PRLu – albo lepiej – najszczęśliwsza na świecie. Oby to było zaraz.
Jeśli (a jestem pewna, że tak) moje myślenie w tek kwestii budzi kontrowersje, zażenowani, aprobate - podzielcie się. Mój Mąż zapewne się oburzy - jak i większość "nierodzących", którzy odbierają takie słowa jako atak na cała cudowność ciąży i błogostanu jakim ona jest.
Oho! Za chwile wychodzimy do lekarza na ktg – może się coś wykluje, albo chociaż określi. Albo macica okaże się mniej leniwa…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję!