poniedziałek, 3 stycznia 2011

Świąteczno - sylwestrowe streszczenia tygodnia szalonego.

Dobra piszę, bo im dalej to odwlekam to chyba już tylko gorzej będzie. Postaram się krótko i raczej powstaną dwie notki jedna świąteczno – noworoczna, druga zaś ciążowo – problemowa.
                Wspominałam po krótce o przebojach świątecznych. Do babuszki Naszej zjeżdża się cała rodzina – tak, tak słodko sielankowo, duża choinka, zapachy z kuchni już tydzień przed świętami, więc nic jak tylko jechać z Małżonem i pomóc Seniorce Rodu w przygotowaniach kolacji.
23 grudnia
                Zatem komu w drogę – temu wrotki i „pojechali my”, już w czwartek, ALE jeszcze – wcześniej R. podrzuciłam na rozmowę kwalifikacyjną – podnietka mego Męża – bezcenna (ach! Żeby on codziennie tak szybko z wyra wstawał!). Także samiec wysiada, samica nawraca autem i BUM! JEBUT! W dostawcze auto – szło nie zauważyć we wstecznym lusterku
– więc Partner mój w tę pędy na kierowcę dostaw czaka, że co sobie w ogóle wyobraża – nie mając (nie mniej niż ja sama) pojęcia, że jedziemy pod prąd na jednokierunkowej (ach ta ciąża! Ach te hormony! I’m lovin it!). Ale, wykulałam się z auta – kobieta w ciąży to jednak łagodzi obyczaje (oj ilu ja mandatów nie dostałam przez te ostatnie 9 miesięcy! Absolutnie rekompensuje mi to brak wrażliwości szarych obywateli Naszego Szanownego Społeczeństwa). Pan stwierdził, że „przeżyje” uszkodzenie auta, ja poprawiłam „spadniętą” wycieraczkę, pożyczyliśmy sobie Wesołych Świąt i pojechaliśmy każdy w swoją stronę (tzn. Ja pojechałam w tą do nawracania:) ). Miło, taki przedświąteczny akcent.
                Jeszcze milej było później – mój Poślubny oczywiście absolutnie podbił serca a raczej oczy wykonaną pracą i dostał „wychciany” etat. Pokrzątaliśmy się i dzionek minął. W szczegóły wchodzić nie będę.
24 grudnia
                Wigilii w życiu już kilka było – raz przyjemne mniej lub bardziej – w zależności od wieku, nastawienia, ilości głów przy stole – choć skład podstawowy zawsze ten sam:) Ale tegoroczna kolacja była absolutnie wyjątkowa. Dlaczego najprościej mówiąc, dlatego, że do mojej rodziny dołączyła Moja Rodzina. Pierwsza to pierwsza Nasza Wigilia, Filip w brzuchu, Sprawca obok – coś wspaniałego. Kilkakrotnie wydawało mi się, że w pełni przeżywam święta – mówię tutaj o wymiarze, którego wyznacznikiem jestem ja i to co mi do homeostazy potrzebne nie wdając się w szczegóły natury duchowo – egzystencjalnej. Myliłam się. Ten rok był wyjątkowy. I wiecie co? Każdy następny będzie bardziej wyjątkowy. Już wiem o tym na pewno, ale kiedyś ta maszyna wyjątkowości znów się przekręci, ale to dlatego, że i role nasze się pozmieniają – staniemy się nie tylko rodzicami, ale i dziadkami, być może pra- dziadkami. Dobra kończę z tym egzystencjalnym bełkotem, zrozumiałym przypuszczalnie tylko dla mnie. Dostaliśmy cudowne prezenty. Nasze też okazały się trafione.
W nocy zaś odwiedziło nas pogotowie – sceny niczym z lat 80-tych. Starsza Pani biegająca po ulicy w pidżamie, kurtce i kozakach kierująca karetkę pogotowia pod odpowiedni blok – absurd.
Jedna z niewielu scen jakie mi utkwiły w głowie z tej nocy. Napisałabym więcej, ale to chyba właśnie blokowało mnie przed napisaniem czegokolwiek na blogu – więc nie będę wchodzić w szczegóły. Rano odebrałam R. z oddziału ratunkowego, dalej będziemy przeciwdziałać takim akcjom. Będzie dobrze. Więcej nie napisze. Koniec. Kropka.
25 grudnia
                Odsypiamy.
26 grudnia
                Jemy. Śpimy. Jemy. Jemy. Jedziemy do domu. Krewet się zamknął w sobie w II święto. Dlaczego? Jego starsza kuzynka (lat 2 i 3 miesiące) nadawała na najwyższych decybelach, eksponując wszem i wobec nie tylko swoją obecność, ale przede wszystkim radość. A bo i kota mój Bazyl z nami był na święta! (nie istotne jak zdziczał – uszczerbki układu neuro od decybeli to możliwe, nie?). W każdym razie oba Stworzenia się zamknęły w sobie – oprócz Mileny. Kot do dziś nie doszedł do siebie. Za to Syn Nasz Ukochany Nienarodzony po powrocie do domu od razu pokazał na co go stać:) Zabawa w PUK! Puk! Ostatnio zajmuje nam sporo czasu.
                Na następny dzień Kochaś mój chory! A krążyła grypa jelitowa u nas w rodzinie gdzieś mniej więcej od początku grudnia – przywleczona ze szpitala przez najmłodszą członkinię rodziny lub jej rodzicielkę, nieistotne liczba ofiar do Bożego Narodzenia 7/9 – liczba ofiar po Świętach 9/9. Liczba mutacji wirusa odbytych między jednym wylęgiem a drugim – bliżej nie określona. Każdy przechodził to inaczej – w objawy wdawać się ni będę. W każdym razie mój R. przechodził opcje LIGHT! Dzień później, zaś ja – VERY HARD! Oj VERY! Jak już oddałam Lubemu swoja połowę łóżka w zamian za swobodny wylot do łazienki to musiał być najwyższy „level misji jelitówka”.Ale daliśmy radę w między czasie dowieźć do szpitala zaległe papiery, zrobić zakupy i dla odmiany MIEĆ STŁUCZKĘ! Panu się spieszyło i się zjechało wprost na nasze auto po lodzie, a że mięliśmy pierwszeństwo do wyjazdy - to becalen 550zł! A co! A boczek się przy-szpachluje i podlakieruje i będzie git!
Także jesteśmy gdzieś w okolicach 29 grudnia gdy ODSYPIAM, sama odsypiam – Małżonek mój szanowny już czuje się wyśmienicie, ja ledwo żyję, Syn zachwycony nocnymi przygodami. Nie omieszkał dawać o sobie znać – co skurcz żołądka – KOP, skręt kiszek – KOP, łuk wody – KOP!
Co robić, jak żyć. Odsypiam.
I oto on – Sylwester – bynajmniej nie żaden znajomy – a po prostu dzień gdy stare się kończy a nowe zaczyna – dla Nas dzień jak każdy inny – przecie codziennie jest sylwester – codziennie stare się kończy i nowe zaczyna, nie? Więc co to w ogóle za szał w tym płaceniem rachunków, spłacaniem długów, życzeniem sobie (w ogóle bez sensu co chwila sobie życzymy, życzmy sobie raz do roku ale SZCZERZE!). Co to za masakra kieckowo, makijażowo, fryzurowa? Co to za stworzenia z długimi szponami, doklejanymi do oczu kawałkami plastiku i piórkiem w tyłku? To nie produkty rodem z filmów Tim’a Burton’a – to być może któraś/ któryś z Twoich znajomych. Rozwodzić się w tym temacie nie będę – już wystarczająco napisałam. W każdym razie cieszę się, że mamy podobne zdanie z R. w tej kwestii. Choć nieco się złamaliśmy – pojechaliśmy do Rodziców – którzy pierwszy raz chyba tę noc w domu spędzali. SAMI. Przynajmniej taki był plan. Ale w ciągu godziny plan uległ zmianie. Dołączyli jeszcze znajomi. Było – sympatycznie. Goście kilka minut po północy wysiedli – poszli spać – a my z Rodzicami zostaliśmy na placu boju. Efekt końcowy? Szampan nie tknięty przez nikogo z wyjątkiem Mego Jegomościa, z 100zł wywalone w niebo przez gości naszych (szczyt idiotyzmu wg mnie…), rodzice śpiący pod kocami w salonie na sofach – bo członkowie rodziny, którzy dołączyli do Naszego „sylwestrowego szaleństwa” tak się po kolei budzili, że w końcu cała trójka smacznie chrapała w „małżeńskim” mej starszyzny.
 Posiedzieliśmy do 4 przełączając pomiędzy Polsatem a TVP :]
                W Nowym roku czujemy się „po staremu” i tak też u Nas sprawy wyglądają. Mały kopie, czka, sika i s… - co się rymuje:) I to wszystko INSIDE. Ja chodzę z olbrzymią piłką przed sobą i staram się w miarę rozsądnie wykorzystać każdą chwilę przed pojawieniem się Go na świecie. Żeby pobyć z R., żeby pozałatwiać sprawy uczelniane, żeby upewnić się, że mogę spokojnie rodzić.
W piątek widzę się z położna – nie chodziłam do szkoły rodzenia – lekarzyny się prywatnie – więc obcowanie ze szpitalem pamiętam z początkowego okresu ciąży i bynajmniej miło nie wspominam, mam nadzieję, że po piątkowej wizycie ul. Polna będzie wywoływać u mnie nieco bardziej spokojne skojarzenia – a przepraszam, byłam tam w grudniu! Zawieźć próbkę na paciorkowce (których BRAK – nie wspominałam, więc pisze) – także podczas tej wizyty zanim znalazłam laboratorium mikrobiologiczne – znalazłam pralnię, pomieszczenie na brudy, odkażanie i PROSEKTORIUM. Także żywię nadzieję na poznanie jaśniejszej strony Szpitala Ginekologiczno Położniczego w Poznaniu.
                Tymczasem uciekam spać o jutro na uczelnie musze skoczyć pozałatwiać papierkowe sprawy jeszcze przed rozwiązaniem – odwiedzić dziekanat, promotora. A jak już przy uczelni jestem, zapomniałabym wspomnieć. Chciałabym z tego miejsca serdecznie podziękować UAMowi, za pomoc jaką okazał ciężarnej studentce, która przez 5 lat studiów promuje Wydział na terenie uczelni, poza jej murami a także poza granicami miasta i województwa – która swoją pracą na rzecz drugiego człowieka, niesieniem bezinteresownej pomocy bliźniemu – wiele jeszcze takich kwiecistych, dużo bardziej szukanych określeń mogłabym wypisywać – aktywizowała brać studencką. Zatem dziękuję za pomoc i zrozumienie mojej sytuacji – a przede wszystkim za te 300zł, jednorazowego stypendium, które od Ciebie zacna Alma Mater otrzymałam. Po tych 3 miesiącach chodzenia od dziekanatu, do dziekanatu, od pani do pani, z wnioskiem wypisanym na 1500zł – prośby o pomoc, popartym grubą teką papierów świadczących o sytuacji w jakiej się znalazłam, popartym przez samego Dziekana. Dziękuję nie tylko za to, że Komisja Ekonomiczna okazała się tak Chojna i przyznała mi grant w wysokości 300 złotych, ale też za to ile nerwów kosztowało mnie użeranie się z Paniami, aby wniosek mój w ogóle przyjęły. +10 pkt za zatrudnianie rozgarniętych ludzi.
Niewiedza jest chyba lepsza – gdybym nie wiedziała, że tygodniowo na artykuły biurowe na jeden z ponad 50 pokoi, gdzie urzęduje co rusz to ważniejszy człowiek wydaje się więcej niż 300 zł może by mnie taki szlag nie trafiał.
Tyle. Bo nie zasnę.
Jutro napiszę. Obiecuję. O sklepach:) Bo dzisiaj mnie przez moment miło zaskoczyły kwestie zakupowo – centrowo – handlowe.
Chwała temu kto doczytał do końca!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję!